15 kwi 2020

Kontemplując #2 — Uważaj na migacze! Czyli jak zdałam prawo jazdy

      Hej, cześć!
      Dawno mnie tu nie było, przyznaję się. Nie wchodząc w szczegóły, czas to nadrobić. Troszkę się u mnie w życiu działo, dlatego mam kilka tematów do postów. Rozpoczynam na nowo postem luźnym, pogadankowym. Weźmiemy na tapet mój kurs na prawo jazdy, bo przez ostatnie miesiące zdałam prawko! Już mija dwa miesiące... Chciałabym przybliżyć kilka kwestii, które dla osób wybierających się na kurs mogą okazać się pomocne, czyli: jak wygląda sam kurs oraz jak wyglądają te nieszczęsne egzaminy, które według mnie są jakąś abstrakcją w pewnym sensie. Oraz czego absolutnie NIGDY PRZENIGDY nie robić!


     Dlaczego prawo jazdy zaczęłam dopiero po osiemnastych urodzinach?
     Sprawa jest bardzo prosta, miesiąc przed urodzinami pojechałam na miesiąc za granicę na Erasmusa. Nie chciałam przerywać na miesiąc kursu, wiecie, człowiek wychodzi z wprawy, więc wolałam zachować tą ciągłość w jeździe. Myślę, że to była dobra decyzja, zważywszy na to, że po powrocie do Polski miałam dosyć dużo nauki, swoją osiemnastkę i kilka innych spraw.

      Jaką wybrałam szkołę jazdy?
      Tutaj też sprawa jest prosta, wybrałam tę szkołę, która miała dobre opinie, wysoką zdawalność (chyba nawet największą w moim powiecie) oraz dużo moich znajomych tam szło. Słyszałam same dobre opinie, dlatego postanowiłam zaryzykować. Oprócz tego nie miałam też zbyt wielkiego wyboru, w pobliżu jest chyba tylko trzy takie główne OSK.

      Jak wyglądał mój kurs?
     Na samym wstępie muszę powiedzieć, że wcześniej nie miałam styczności z jazdą samochodem, zaczynałam od zera. Ogólnie mieszkam w mniejszej miejscowości, a sam egzamin miał odbywać się w Sieradzu. Pierwszą jazdę miałam dosyć szybko, kilka dni po zapisaniu się na kurs. Trochę się stresowałam, ale szłam z pozytywnym nastawieniem. W końcu od czegoś trzeba zacząć. Pamiętam, że na pierwszej jeździe jeden z moich instruktorów (bo miałam dwoje, z którymi jeździłam), zapoznał mnie z tym jak ruszać, zmieniać biegi i inne takie. Oczywiście pierwsze jazdy miałam po mojej miejscowości, żeby nie rzucać mnie na głęboką wodę. Szału nie było po pierwszej godzinie, ale wydaje mi się, że najgorzej też nie szło. Przyznam się jednak, że po pierwszych dwóch godzinach wydawało mi się, że nie będę umiała jeździć, ale instruktor zapewniał mnie, że jak na moje pierwsze zetknięcie z samochodem idzie mi całkiem nieźle i będzie ze mnie jeszcze kierowca. 


      Później już pojechałam do Sieradza. Wyglądało to tak, że było troje instruktorów i każdy zabierał po dwie osoby. Wyjeżdżaliśmy o szóstej rano, a wracaliśmy koło dwunastej. Były też tury popołudniowe, od dwunastej do osiemnastej. Było tak, że jedną godzinę byłam "na trasie" do lub z Sieradza, a dwie godziny jeździłam po mieście. 
      Pamiętam, jak się stresowałam tą pierwszą jazdą. Rzucili mnie na głęboką wodę i jechałam z rana całą trasę, co było dla mnie takim przeżyciem. Ale udało się, elegancko się jechało droga szybkiego ruchu.
       Chodząc już na kurs i jak miałam wyjeżdżone kilka godzin, zaczęłam jeździć z moją genialną instruktorką. Naprawdę, bardzo wyluzowana babeczka, z którą mogłam pogadać o byle czym, ale też umiała dobrze nauczyć jazdy. Tak więc cały kurs minął mi w miłej atmosferze, poznałam kilka fajnych osób, bo oczywiście jeździło się we dwójkę. Myślę, że ta atmosfera była kluczowa, gdy jest cisza w samochodzie i ktoś daje same rady, jak jeździć to wydaje się bardziej stresujące. Oczywiście nie można o tym zapominać, ale warto chociaż zagadać do kogoś, żeby złapać dobry kontakt. Prawie poznałam historię życia mojej instruktorki i w sumie do teraz mam ją gdzieś na facebooku. 
       Oczywiście oprócz jazdy po mieście jest również coś takiego jak jazda na placu manewrowym. Na egzaminie mamy jazdę po łuku do przodu i do tyłu oraz ruszanie z miejsca na wzniesieniu, czyli tzw. górkę. Nie będę ukrywać, że miałam problem z jazdą po łuku, nie wiedziałam, jak mam odbijać kierownicą. Na szczęście mój instruktor pozwolił mi już we własnym zakresie ćwiczyć łuk, tzn. przyjeżdżałam z tatą naszym autem i w ten sposób do skutku nauczyłam się go.
      Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że bardzo fajnie wspominam okres kursu. Grunt to świetna atmosfera, którą miałam w mojej szkole jazdy i jedyne, co mogę doradzić w tym kierunku, to żeby poczytać opinie, a nie wybierać pierwszą lepszą.

      Jak wyglądały egzaminy?
      Jak wszyscy wiedzą do zdania jest egzamin teoretyczny oraz praktyczny. Najpierw omówię ten mniej stresujący, czyli teoretyczny. 
     Do egzaminu teoretycznego uczyłam się po prostu, robiąc testy w aplikacji na telefon. Robiłam tych testów do oporu. Pamiętam jeszcze sytuację, że czekając na egzamin w tej całej poczekalni, zdążyłam zrobić dwa testy i wyszły mi negatywne. Pomyślałam sobie "no zajebiście", dosłownie. Ale poszłam, zdałam za pierwszym. Radość była ogromna i od razu zapisałam się na egzamin praktyczny.
      
     Egzaminem praktycznym na początku się nie stresowałam. Podchodziłam do niego zdam to super, nie zdam to się nic nie stanie. Gdy już nadszedł dzień egzaminu, pojechałam do Sieradza, miałam jeszcze jakieś dwie godzinki jazdy z moją instruktorką i później poszłam do WORD-u. Powiem tak, największy stres mnie dopadł, gdy czekałam na ten egzamin. Nie samym egzaminem, ale wszyscy siedzieli tam tak zestresowani, że mi to też zaczęło się udzielać. Wyczytali moje imię i nazwisko, zaprosili do samochodu. 
      W aucie czekała na mnie egzaminatorka. Chciałam zrobić dobre wrażenie, więc przywitałam się jakoś tak w miarę żwawo, żeby nie wyjść na kolejną zestresowaną sierotkę. Coś tam odburknęła pod nosem, powiedziała swoją formułkę i zaczął się egzamin. Wyjechałam z placu na miasto i tutaj się zaczęło. Pod wpływem emocji zaczęłam zapominać o, na pozór, błahostce — migaczach. Miałam zrobić zawracanie? Zapomniałam migacza cofając, więc manewr wykonany błędnie, parkowanie również za drugim razem, bo wyjeżdżając z miejsca parkingowego zapomniałam o kierunkowskazie, jednak druga próba już była udana. Nie będzie tajemnicą, że nie zdałam za pierwszym razem przez migacze, konkretnie podczas omijania. Pominę już fakt, że ta kobieta woziła mnie to najgorszych dziurach, osiedlach przez dwadzieścia minut. No ale cóż, nie zdałam.
      Po egzaminie nastąpiła największa głupota. Nie róbcie tak nigdy, never ever! Zapisałam się na drugi egzamin w ten sam dzień. Poszłam, zestresowałam się jeszcze bardziej niż na pierwszym i oblałam już na łuku. Prawdopodobnie przez nadmiar emocji. Dlatego zabraniam komukolwiek robić takiego czegoś... Głupota totalna.
       Nadeszła pora trzeciego egzaminu. W sumie tutaj nie było jakichś cyrków, ale też nie zdałam. O migaczach już pamiętałam, ale na skrzyżowaniu w ostatnim momencie światło przełączyło się na czerwone i... egzaminator był szybszy niż ja. Ogólnie pan był bardzo miły i po tym egzaminie nie byłam jakaś podłamana, nawet mi na koniec powiedział, że "da sobie pani radę w przyszłości na drodze", co nie ukrywam trochę mnie podbudowało.
       Zdałam za czwartym razem, udało się w końcu. Tutaj wszystko już było cacy, cały egzamin zrobiłam w pół godziny i mogłam cieszyć się tą wstrętną kartką. Pamiętam, że jadąc na ten ostatni egzamin potrąciłam zająca... Przeżył, bo pobiegł dalej! Ale tego się nie spodziewałam. Taka historia. xD I podczas egzaminu miałam plasterek na palcu u lewej ręki, żeby przypadkiem nie zapomnieć gdzieś migacza. I nie zapomniałam!
      Co mogę powiedzieć o egzaminach... Zależy część od tego, na jakiego instruktora traficie. Jeden może być bardzo sympatyczny, drugi może być tylko nawigacją, która mówi "proszę skręcić w prawo". Nie polecam ich zagadywać, bo to nie ma sensu, gdyż oni nie mogą z wami rozmawiać. Najlepiej jechać i zrobić swoje — najlepiej, jak się umie.

      Jak wygląda jazda po dwóch miesiącach?
      Nie ukrywam, że mam już swoje auto i mam jakieś swoje małe wyjazdy, czy to do szkoły, czy mamę zawieźć do pracy. Mega przydatna sprawa. Z perspektywy czasu widzę, że egzamin a prawdziwa jazda — to jest zupełnie coś innego. Kierowcy jeżdżą i tak po swojemu w pewnym sensie, a to czy przez przypadek najedzie na ciągłą linię staje się mało istotne. Najważniejsze według mnie to to, by jeździć bezpiecznie i mieć na uwadze to, że w tym momencie od nas zależy nasze życie, a także czyjeś, dlatego trzeba cholernie uważać. 

      Jak ktoś wytrwał do końca, to bardzo dziękuję za uwagę. Mam nadzieję, że moja historia jakoś wam się przyda. I że będziecie pamiętać o migaczach. ;)

24 lip 2019

Moja kolekcja płyt

Starałam się zrobić ładne zdjęcie dla względów estetycznych.

     Hej, hej!
     W tym poście chciałabym wam pokazać moją skromną kolekcję płyt. Podliczyłam, ile ich mam i wyszło, że 33. Dużo niedużo, ale czemu by się nie pochwalić. Mam nadzieję, że w przyszłości moja kolekcja będzie się rozrastać i będę mogła zrobić update. :D Nie przedłużam już, tylko zapraszam. ^^

Tutaj mam wszystkie cztery płytki Eda Sheerana. <3 Ogólnie to maniakalnie słucham jego płyt, chociaż przyznam, że ta Collaboration to prawie funkiel nówka nieśmigana. Po prostu niestety nie ma tego klimatu, co poprzednie.
Pamiętam, jak jeszcze dwa lata temu byłam fanką Lany. Byłam... Dalej lubię jej piosenki. :P Klimat jej płyt jest świetny, chociaż wiem, że nie każdy lubi sadcore w jej piosenkach i głosie. Ale i tak polecam do przesłuchania. :D
Tutaj najnowsza Pink oraz trzy płytki Katy Perry. :D Od zawsze bardzo lubiłam te dwie artystki i mam w planie zakup brakujących mi płyt. :) Polecam bardzo tą od Pink, jest świetna! Są piosenki i żywsze, i spokojne, i takie łapiące za serducho. Super. :D
Oooo, a tutaj Shawn. Chyba nie muszę przedstawiać jakoś szczególnie. Trochę żałuję, że nie pojechałam na jego koncert, a miałam okazję... :< I Amy Macdonald, pamiętam, że słuchałam jej piosenek jeszcze za dzieciaka. :D
Tutaj pojedyncze płytki Sii, Anne-Marie, Imagine Dragons i U2. Lubię tych wykonawców i przyznam się, że trzy z tych płyt kupiłam w biedronce, bo były na promocji. #grażyna Najczęściej chyba jednak słucham U2, jak będę mieć okazję, to pewnie dokupię sobie resztę. :D
Tutaj przechodzimy do polskiej sceny muzycznej. Pamiętam, że jak byłam dzieckiem dużo słuchałam Ewy Farnej. Mimo, że teraz może jej aż tak nie doceniam jak wcześniej, to podchodzę do jej muzyki z wielkim sentymentem. Oprócz tego The Dumplings — świetna muzyka alternatywna — Kortez i Organek. :)
Tutaj dwie płytki Darii Zawiałow oraz Dawida Podsiadły. :) Pamiętam jak kupiłam "Małomiasteczkowego" i jadąc z tatą autem, chciałam ją włączyć. Jak nie przepadał za Dawidem, tak po przesłuchaniu stwierdził, że fajna płyta. :D
I tutaj ostatnie już płyty. Fisz Emade Tworzywo. Niektórzy mówią, że ta płyta jest nijaka, ale mi się bardzo spodobała. Męskie Granie 2018 — osobiście bardziej polecam tą z 2016 roku, tylko aktualnie mam ją w obiegu. :P Oprócz tego Kamil Bednarek i soundtrack z Coco. :D 
Tak oto prezentuje się moja skromna kolekcja. :D Chętnie poczytam, jaką wy muzykę preferujecie, więc zapraszam do zostawiania komentarzy. :) Tak więc do następnego posta. ^^ 

20 lip 2019

Rzut okiem na... #6 — Już nie żyjesz

Hej wszystkim!
Dawno mnie tu nie było, jednak postanowiłam, że spróbuję reaktywować bloga. Będę starała się wstawiać posty w miarę regularnie. Wyznaczyłam sobie, że posty będą pojawiać się w środy i soboty.
Mam prośbę do czytelników (bo a nóż widelec ktoś tu zagląda) — jeśli macie chęć przeczytania recenzji jakiegoś serialu, filmu lub moich kontemplacji — dajcie znać. Będę mieć trochę nakierowanie, na jaki temat się wypowiedzieć. :) Tymczasem przejdźmy już do recenzji serialu.

Tytuł: Już nie żyjesz
Gatunek: dramat, czarna komedia
Produkcja: USA
Czas trwania: 10 odcinków po ok. pół godziny

     Już nie żyjesz to interesująca, lekko przepełniona czarnym humorem historia o dwóch kobietach — Jen i Judy. Dochodzi do ich spotkania podczas zebrania kółka wsparcia, dla osób, które kogoś straciły (mąż Jennifer zginął potrącony przez auto). Okazuje się, że świetnie się rozumieją i pomiędzy nimi nawiązuje się przyjaźń.

     Przeciwieństwa się przyciągają
     Co przyciąga uwagę w serialu? Przede wszystkim dobrze zbudowane postaci. Żadna z nich nie jest przesadzona, ale charakterystyczna na swój sposób. Jen — atrakcyjna wdowa, która po stracie męża stara się ogarnąć swoje życie, jednak na jej twarzy gości ironiczny uśmiech. Mamy również Judy — totalne przeciwieństwo — wesoła, chcąca wszystkim pomagać i empatyczna, lecz za maską chowa to, co naprawdę leży jej na duchu. Obie tworzą świetny duet i śledzimy ich losy przez te dziesięć odcinków. Nie można również zapomnieć o aktorach drugoplanowych. Są postaci irytujące, ale także takie, które od razu można polubić.

     Ale żeby zbudować te postaci trzeba mieć dwie rzeczy — zdolną obsadę oraz scenariusz. Jeśli chodzi o aktorów to główna obsada wypada naprawdę dobrze. Z przyjemnością patrzy się na Applegate oraz Cardellini. Ich gra aktorska jest wyważona i możemy zauważyć charakterystyczne dla ich postaci zachowania. 
      Fabuła zaś nie jest jakoś super skomplikowana... Jest to ciekawa historyjka, lecz można przewidzieć, co się dalej wydarzy. Raczej prosty scenariusz, w którym dodali parę niuansów jak np. relacja Jen z jej zmarłym mężem, chociaż z drugiej strony też nie jest to coś nowego, co możemy zobaczyć na ekranie. Raczej jest to zlepek różnych historii, które kręcą się wokół osi głównego wydarzenia — śmierci Teda, jednak w jakiś sposób tworzą spójną całość. 

      Every Breathe You Take
      Serial nie wyróżnia się jakimś wybitym soundtrackiem. Zapamiętałam w sumie jedną piosenkę [KLIK], dosyć znaną i nie powiem, że scena z nią była całkiem przyjemna, chociaż przekaz nie do końca mi leżał (ale to kwestia subiektywna). Ale ogólnie to raczej typowa muzyka, mająca nadać scenie dany charakter. Och, nie mogę jeszcze zapomnieć o sposobie relaksu Jen, ale bez spoilerów — uśmiechnęłam się aż na tej scenie.

       Podsumowując, serial był w porządku. Nie zachwycił mnie jakoś szczególnie, ale był idealny do obejrzenia w jeden wieczór. Głębszych refleksji po obejrzeniu nie miałam, nie wzbudził we mnie aż tyle emocji, jednak był fajnym przerywnikiem pomiędzy innymi serialami. 

MOJA OCENA 7/10

3 lis 2018

Rzut okiem na... #5 — Chilling Adventures of Sabrina

      Cześć!
      Po dłuuuugiej przerwie przychodzę z kolejną recenzją... Nie mam żadnego sensownego wytłumaczenia, dlaczego nie było mnie na tym blogu tak długo.
        Oprócz tego — jeśli chcielibyście zobaczyć recenzję jakiegoś konkretnego filmu/serialu, zachęcam do dawania propozycji w komentarzach. :)
       Ale — dzisiaj na warsztat weźmiemy całkiem świeży serial od Netliksa, a mianowicie Chilling Adventures of Sabrina. Nie przedłużam już, tylko przechodzę do recenzji.

Tytuł: Chilling Adventures of Sabrina
Gatunek: Fantasy, Horror
Produkcja: USA
Czas trwania: 10 odcinków po ok. 1 godz.


      Być albo nie być...
     Serial opowiada historię pół-czarownicy, pół-śmiertelniczki Sabriny Spellman. W swoje urodziny, które wypadają w Haloween (taki fajny smaczek w sumie) musi podjąć decyzję, do jakiego świata chce należeć: do świata czarownic czy ludzi. Wybranie jednego z nich wiąże się z odcięciem od tego drugiego. Nie powiem — bohaterka ma dosyć interesujący problem egzystencjalny. 

       Serial jest horrorem, ale momentami ogląda się go z lekkością — wszystko dzięki pojedynczym scenom. (Pozdrawiam tych, którzy widzieli scenę z Ambrosem, który rozbebesza pewną postać)

        Stara Sabrina w nowym ciele...?
      Jeśli chodzi o samą Sabrinę — podobała mi się jej kreacja. Odniosłam wrażenie (które bardzo lubię!), iż główna bohaterka jest ludzka. Z jednej strony zwykła nastolatka, ma chłopaka, a z drugiej, gdy chciała pomóc była zdolna do największych świństw. Fajne wyważenie pozytywnych i negatywnych cech dziewczyny.

       Wokół całego zamieszania z główną bohaterką, drugoplanową rolę odgrywają problemy jej przyjaciół i bliskich. Tutaj mam drobne zastrzeżenia, szczególnie do sytuacji Harveya. Jak wiadomo, mieszkał z bratem i ojcem, który traktował synów dosyć... Surowo. Brakowało mi większego nakreślenia tej sytuacji, chociaż po jednej scenie podczas pogrzebu odczułam to, jakie rzeczywiście były relacje między nimi.
      Nie podobało mi się jeszcze przedstawienie jednej postaci — pani Wardell. Od początku odnosiłam wrażenie, że to właśnie ona jest tym czarnym charakterem naprowadzającym Sabrinę na złe decyzje. Moim zdaniem, gdyby ta postać była zarysowana bardziej subtelnie, wyszłoby to lepiej.

        Od strony technicznej.... Efekty mi się podobały. Po prostu były przyjemne dla oka, chociaż nie były jakieś mega spektakularne. Zapadła mi szczególnie w pamieć scena, kiedy w ostatnim odcinku Sabrina spaliła tą trzynastkę (chyba) czarownic.

          Monster Mash!
       Czymś, co również okazało się atutem serialu była muzyka — przyjemna dla ucha i idealnie wpasowująca się w klimat serialu. Tutaj kilka tytułów: I Put a Spell On You, Be My Baby czy Monster Mash. To tylko kilka świetnych pozycji z soundtracku.


I to chyba wszystko, co mam do powiedzenia na temat tego serialu. Dla mnie był on naprawdę przyjemny, może nie stał się moim ulubieńcem, lecz na pewno do niego powrócę. Polecam ten serial każdemu, szczególnie na chłodne wieczory.

MOJA OCENA: 8/10

12 mar 2018

Rzut okiem na... #4 — Fernando

Dzień dobry!
Nowy szablon, nowy szablon! Nawet nie wiecie, jak mi się podoba. Jeszcze raz serdeczne podziękowania dla Elmo z Dellyland!
A teraz bez przedłużania, zapraszam do recenzji!

Tytuł: Fernando
Gatunek: Animacja, Familijny, Komedia
Produkcja: USA
Czas trwania: 1 godz. 46 min.

Wiecie, jak to jest — jak się ma dużo rzeczy na głowie, to najlepiej się ogląda filmy. Tak było i tym razem!

O byku, który kochał kwiaty...
     O czym jest film? Ano opowiada historię tytułowego Fernando — byka o łagodnym usposobieniu. Będąc jeszcze cielakiem, ucieka od innych byków i znajduje nowy dom, zdobywając nową przyjaciółkę — Ninę. Pewnego dnia dochodzi do nieszczęśliwego wypadku, Fernando zdemolował miasteczko i zostaje wywieziony daleko od swojej Niny. 

     Historia przedstawiona w filmie jest dosyć przyjemna, chociaż przyznam się bez bicia, że na początku odnosiłam wrażenie, że twórcy zrobili takiego ciężkiego kloca. Na szczęście z czasem Fernando się rozkręcił, a historia mnie wciągnęła. Fernando w ciekawy sposób pokazuje, iż nie zawsze trzeba się wpasować do tego, co oczekują od nas inni — to właśnie można wynieść oglądając ten film — co, nie ukrywam, podobało mi się. 

Jak byk w składzie porcelany
     Film miał swoje zabawne momenty, kilka razy mnie rozbawił. Humor jest nawet niezły, można kilka razy się pośmiać z perypetii naszych byczków. Bardzo przypadła mi do gustu scena, kiedy tańczyli. Wyglądało to komicznie, z uśmiechem oglądałam tę scenę. O! Albo kiedy musiał przejść przez skład porcelany. Może pojawi się nowe przysłowie — "jak Fernando w składzie porcelany". Generalnie rzecz biorąc Fernando jest całkiem przyjemny w odbiorze.

     Jeśli chodzi o same animacje, to jakoś mnie nie zachwyciły. Owszem, były dobre, ale tylko tyle. Podobnie ma się ścieżka dźwiękowa w filmie. Również była dobra, piosenki były całkiem fajne i nadawały klimat całemu filmowi. Animację oglądałam dubbingiem — i był całkiem przyzwoity.

     Podsumowując, film jest przyjemny do oglądania, jednak jakoś nie zachwyca. Uważam, że to naprawdę fajna historia dla dzieciaków, jak i troszkę starszych. Jeśli ktoś nie ma nic do oglądania, to uważam, że Fernando może być niezłym wyborem.

MOJA OCENA: 6/10

2 mar 2018

Rzut okiem na... #3 — Strażnicy Galaktyki vol. 2

Hello!
Przychodzę dziś z kolejną recenzją — jak już widzicie — Strażników Galaktyki vol. 2. Bez zbędnego przedłużania, zapraszam!

Tytuł: Strażnicy Galaktyki vol. 2
Gatunek: Akcja, Sci-Fi
Produkcja: USA
Czas trwania: 2 godz. 16 min.

Niedawno miałam okazje obejrzeć drugą część Strażników Galaktyki, oglądałam ją w sumie w piątek, ale nie wzięłam się jeszcze za recenzję. Więc trzeba to nadrobić!

Rodzinne interesy

Jak zapewne prosto się można domyślić, mamy tutaj dalsze losy naszych bohaterów — Quill powraca wraz ze swoją ekipą, mamy tutaj jeszcze przyjemność z jego ojcem. To tak pokrótce.

Ogólnie rzecz biorąc film mi się podobał. Może pierwsza część była dla mnie troszkę lepsza, ale Strażnicy dalej trzymają poziom. Ale przyjrzyjmy się temu bliżej.

Sama fabuła jest dosyć ciekawa, nie ukrywam, że te ponad dwie godziny zleciały mi naprawdę szybko. Człowiek się nie nudzi, już na wejściu mamy scenę walki, która prezentuje przyjemne dla oka efekty specjalne. Bo nie ukrywam, są one świetne.

Jeśli chodzi o postaci — mam wrażenie, że ich wątki w tej części zostały bardziej rozwinięte. Szczególnie podobało mi się przedstawienie relacji pomiędzy Gamorą a Nebulą. Ale nie pomijajmy innych — wątek Quilla również mi się spodobał. Fajnie były przedstawione jego emocje, kiedy spotkał ojca, a następnie dowiadywał się od niego coraz to nowych rzeczy. Szczególnie rozczulał mnie w tej części Groot — czy może być coś słodszego niż to małe drzewko?

I'm Marry Poppins!

Film miał w sobie wiele smaczków, podobnie jak w pierwszej części. Również humor był całkiem niezły, kilka razy się uśmiechnęłam. Oglądając Strażników, śmiałam się, wzruszałam — ogólnie wywołali na mnie wiele emocji.

Podobnie jak w pierwszej części ścieżka dźwiękowa jest całkiem dobra, chociaż nie ukrywam, że bardziej podobała mi się ta w pierwszej części. Oto kilka linków do piosenek, które można usłyszeć w filmie — Father and Son, Go All The Way, Come A Little Bit Closer.

To już chyba tyle ode mnie. Ogólnie uważam, że film jest na dobry z plusem. Jeśli będziecie mieć okazję, możecie śmiało oglądać. Myślę, że nie będą to zmarnowane dwie godziny.

MOJA OCENA: 7/10

26 lut 2018

Kontemplując #1 — Internetowe znajomości

     Dzieńdoberek!
    Oto pierwszy post z serii, którą nazwałam Kontemplując. Ogólnie jestem rodzajem osoby, która rozmyśla nad różnymi tematami. Naprawdę różnymi. Ostatnio siedziałam sobie na lekcji i zaczęłam rozmyślania od jedzenia, a skończyłam na tym, czy napisać do jednego chłopaka (wiem, pilna ze mnie uczennica). Tak więc pragnę podzielić się moimi przemyśleniami z wami. Mam nadzieję, że spodoba wam się ta seria postów. Uroczyście przysięgam, że postaram się was nie zanudzić moją gadaniną — w tym przypadku pisaniem.

(Jennifer Lawrence, coby wam poprawić humor :D)

     Ok, więc na pierwszy temat wezmę internetowych znajomych. Od kilku miesięcy ten temat jest mi bardzo bliski, ponieważ właśnie przez Internet poznałam dwoje moich znajomych, z którymi piszę praktycznie dzień w dzień. Po prostu przedstawię wam, jak wyglądało rozpoczęcie obu znajomości.

     Więc tak — obie znajomości rozpoczęły się od poznania przez gry (dwie różne). Pierwszą spotkałam Madzię (nie ma tak na imię, ale będzie mi prościej opowiadać) i po paru dniach podała mi swojego facebooka. Nie dodałam jej od razu, zaproponowałam, żebyśmy pisały sobie na innym chat'cie. I tak pisałyśmy sobie miesiąc — później przeszłyśmy na messengera. Teraz piszemy do siebie codziennie.

     Troszkę inaczej było z drugą znajomością — tym razem poznałam chłopaka. Michała (przyjmijmy, że tak ma na imię) poznałam również przez grę, ale inicjatywa podania sobie facebooków wyszła z mojej strony. Teraz jak tak na to patrzę, może było to lekko nieostrożne, ale trudno. Wyszło, jak wyszło, ale nie żałuję. Na początku, jak zobaczyłam różnicę wieku między — siedem lat — lekko się przeraziłam, ale okazało się, że nie robi to żadnego problemu. Również piszemy do siebie codziennie.


     Ok, to tak pokrótce moje historie. Co mogę powiedzieć o takich znajomościach. Według mnie jest to bardzo fajna sprawa — naprawdę. Owszem, trzeba również pamiętać o tych kontaktach w rzeczywistości, ale takie również mogą być ważne, jeśli okaże się, że z kimś ma się genialny kontakt. Nie mówię, że trzeba na siłę się uszczęśliwiać i szukać kogoś w Internecie — nie. Po prostu, kiedy spotka się kogoś ciekawego i sympatycznego, może warto kontynuować tę znajomość.

     Fajne jest również to, że osobom z Internetu jakoś prościej się zwierza — przynajmniej ja tak mam. Jest wiele rzeczy, o których nie powiedziałabym koleżance, koledze, których znam, nawet rodzicom, a jak mam opowiedzieć to Michałowi albo Madzi, to to jest takie proste. Zaobserwowałam, że to działa w dwie strony.

     Tutaj nasuwa się jeszcze jedno ale. W Internecie każdy jest anonimowy (i nikt też nie jest, ale to już inna sprawa) i wiele osób może podszywać się pod kogoś. Wiele się słyszy o tym, że ktoś podawał się za załóżmy czternastoletnią dziewczynkę, a podczas spotkania mocno skrzywdził tę drugą osobę. Nie wiemy, kto jest po drugiej stronie monitora, ale czasami po prostu warto zaufać. Mnie dwa razy udało się nawiązać znajomości z prawdziwymi osobami. Wydaje mi się, że warto nawiązać znajomość przez Internet — ale w granicach rozsądku, trzeba być ostrożnym (np. nie podawać od razu swoich danych, wysyłać różnych zdjęć).

     Cóż mogę więcej powiedzieć...? Jednocześnie zachęcam was do zawierania internetowych znajomości, ale uczulam również na to, żeby być ostrożnym. Osobiście uwielbiam te dwie osoby i teraz nie wyobrażam sobie, jakbym miała nagle z nimi stracić kontakt.

     Dobrze, to chyba wszystko w tym poście. Mam nadzieję, że was za bardzo nie zanudziłam.
     Ślę uściski!
Template by Elmo